Spis treści
- Wstęp
- Bio Piotr Kłysz
- Dzień pierwszy – i już po planie 🙂
- Drugi dzień.
- Dzień czwarty i pierwszy moment oddechu.
- Szósty dzień.
- Szósty dzień.
- Dzień siódmy.
- Dzień dziewiąty.
- Dzień dziesiąty.
- Dzień jedenasty.
- Dzień dwunasty.
- Dzień trzynasty.
- Dzień czternasty.
- Dzień piętnasty.
- Dzień szesnasty.
- Dzień dziewiętnasty.
- Dzień dwudziesty.
- Dzień dwudziesty pierwszy.
- Dzień dwudziesty drugi.
Wstęp
Pewne rzeczy warto robić właśnie dlatego, że nie są łatwe. Ta samotna wyprawa rowerowa przez Islandię nie była ani komfortowa, ani przewidywalna. Ale miała w sobie wszystko, co naprawdę ważne: wiatr w twarz, mokre buty, chwile zwątpienia… i tę cichą, rosnącą z każdym kilometrem satysfakcję, że znów dałem radę. Bo kiedy robisz coś wbrew wygodzie, ale zgodnie ze sobą, zaczynasz rozumieć, czym jest spełnienie. Podróż rowerem przez Islandię to nie tylko kilometry, ale może przede wszystkim siła charakteru, wytrwałość i dowód na to, że marzenia nie spełniają się same – trzeba po nie po prostu ruszyć.
Bio Piotr Kłysz
Na co dzień jestem zwykłym facetem – pracuję jako doradca techniczny w firmie zajmującej się powierzchniową obróbką metali. Ale od kilkunastu lat nosiłem w sobie marzenie, które nie dawało mi spokoju.
Przypadkiem trafiłem kiedyś w internecie na artykuł o Islandii. Chwilę później wpadł mi w ręce przewodnik, który pochłonąłem od deski do deski. Góry, ocean, wulkany, lodowce, niezliczone rzeki i wodospady – wszystko w jednym miejscu. Wtedy powiedziałem sobie: muszę tam pojechać.
Pierwotny plan był prosty – lot samolotem, klasyczna objazdówka. Ale ja nie lubię prostych rozwiązań. Postawiłem na coś mniej oczywistego – rower.
Droga do tego marzenia nie była łatwa. W czasie pandemii COVID-19 przeszedłem poważny kryzys zdrowotny – siedem dni w szpitalu, walka o oddech i życie. Wyszedłem z tego z jednym postanowieniem: nigdy się nie poddam. Zacząłem biegać, by wrócić do formy, ale kontuzja stawu skokowego skreśliła bieganie z mojej listy. Został rower.
W 2023 roku wyznaczyłem sobie cel – Islandia 2025. Dwa lata treningów, kompletowanie sprzętu, planowanie trasy, kupno biletów… A rok przed startem kolejny cios – kontuzja kolana, operacja więzadeł. Ale nie odpuściłem ani na moment. Ten wyjazd stał się moją motywacją do rehabilitacji i jeszcze cięższych treningów.
I tak 28 czerwca 2025 roku wyruszyłem w podróż życia – samotną rowerową wyprawę dookoła Islandii. Chciałem sprawdzić siebie – swoją kondycję, wytrzymałość, siłę psychiczną i to, jak poradzę sobie w trudnych warunkach. A przy okazji przeżyć przygodę, której nie zapomnę do końca życia.
Dzień pierwszy – i już po planie 🙂
Bo ten zakładał spokojne 86 km, a skończyło się na 112 km. Wszystko przez wulkan. A właściwie przez krater w rejonie Grindavíku, który jeszcze niedawno był niedostępny. Okazało się, że droga została otwarta. No to skręciłem. Nie mogłem się powstrzymać. Zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Po drodze zahaczyłem też o Reykjavik. Tego też nie było tego w planach, ale ciekawość wygrała. Reykjavik wciąga i wyciąga… energię z nóg. Miasto położone na skarpach, a ja z ponad 30 kg bagażu na w sakwach – niech każdy sobie dopowie. Był też bliski kontakt z lokalną fauną –-w jednej z wiosek natrafiłem na miejsce lęgowe mew. Najwyraźniej wyglądałem podejrzanie, bo ruszyły na mnie z takim impetem, że nie było czasu na negocjacje – trzeba było zwiewać ile sił w nogach. Pogoda? Dwa razy zmokłem, dwa razy wyschłem. Islandzki standard. Na szczęście jeszcze bez słynnych wiatrów. Jeszcze w tym kontekście to słowo klucz. Dzień kończę na kempingu jakieś 30 km za Reykjavikiem. Miejsce nietypowe: właściciel zaprosił mnie, żebym rozbił namiot… w szklarni. A dokładniej: w tunelu foliowym, który nazywa „greenhouse”. Po jednej stronie stołówka i kuchnia, po drugiej – miejsce na namiot. Tropiku nawet nie muszę zakładać. Dzisiaj śpię pod pomidorami. Ten wyjazd to będzie ciekawe przeżycie – jedyne w swoim rodzaju. Ale właśnie tak ma być 🙂
Wczorajszy dzień to jeden z tych, które będę pamiętać nie ze względu na widoki, ale dlatego, że nie zawróciłem. A przecież to dopiero początek… Wiatr w twarz, trudna trasa, a w głowie tylko: „Jeszcze trochę. Jeszcze zakręt.” Islandia to potrafi 😉
Drugi dzień.
Tylko 76 km. A czuję się, jakbym zrobił 176. Wiatr nie odpuszczał ani na chwilę. Podjazdy tak bardzo strome, że musiałem zsiąść i pchać rower. Z ponad 25-kilogramowym bagażem chwilami to bardziej przypominało wspinaczkę niż jazdę. Islandzka pogoda znowu pokazała pazury. Zmęczony, przemaglowany przez wiatr, dotarłem na miejsce… tylko po to, żeby w tej wichurze jeszcze rozkładać namiot. Po takim dniu nawet najprostsze czynności bywają Everestem 😉
Dziś przejechałem 100 km trasą, która zaklasyfikowałbym raczej dla aut 4×4, nie dla rowerzysty z sakwami. Cztery razy przechodziłem przez rzekę, a właściwie przez rzeki. Miałem mokre dosłownie wszystko. Na pewnym odcinku trasy trzeba było jeszcze prowadzić rower pod górę – w deszczu, przez dobre 10 km. Hardcore. Survival. Gdyby nie dobre paliwo, które uzupełniało moje siły, mogłoby być trudno. Wypiłem pięć Carbo od FortisGo i udało dojechać się do celu. Trudna, islandzka pogoda dziś nadal nie miała ochoty odpuścić nawet na chwilę.
Dzień czwarty i pierwszy moment oddechu.
Dziś w końcu trochę lżej. Noc spędzam w hostelu w Hunavellir, rzeczy schną…I ja też. Ale zanim przyszło to całe „odpoczywanie”, trzeba było przejechać 68 km – oczywiście w deszczu. Na trasie znowu pomogło Carbo od FortisGo. Paliwo działa, i to jak.Codziennie też biorę witaminy, kreatynę oraz białko i jakimś cudem nie czuję zmęczenia. Żadnych zakwasów. Plus sen na regenerację, mimo że temperatura nocą spada poniżej 10 stopni. Wieczorem trzeba będzie zdecydować, co dalej. Może Akureyri? To ponad 120 km. Ale tu nie dystans jest największym problemem. Na Islandii wszystko zależy od profilu wysokościowego. Czasem 10 km może ciągnąć się jak cała wieczność ze względu na przeciwny wiatr i duże nachylenie terenu. Ale na razie – chwila ciszy, ciepła herbata i dźwięk suszarki, który dziś brzmi jak tak dobrze, jak ulubiona muzyka…
Szósty dzień.
51 km i Varmahlíð. Niby niedużo, a jednak w nogach czuć. Pogoda jak na Islandię niemal wakacyjna – trochę chmur, sporo słońca, wiatr łagodny. Brzmi bajkowo, ale nawet w takich warunkach organizm pamięta każdy kilometr. Samopoczucie dobre, suplementacja działa – Carbo od FortisGo (minimum trzy razy dziennie), białko, witaminy i wszystko się kręci… Musi 😉 Nogi w porządku. Gorzej z czterema literami… Ale to chyba część pakietu. Jutro czeka Akureyri: 95 km i 542 metry przewyższenia. Profil wygląda groźnie. Będzie ciężko. Ale jak dopisze pogoda… to damy radę. Jak dotąd zawsze się udawało.
Szósty dzień.
Pierwszy „beton” wyprawy: 6 km podjazdu bez chwili wytchnienia i +340 m w nogach. Symboliczne pobocze – kilka centymetrów luźnego żwiru, pionowa skała do góry po lewej, przepaść po prawej – jakikolwiek postój odpadał. Jechałem chyba wolniej niż chodzą owce po poboczach 🙂 Płuca po Covidzie, który przecież przeszedłem już dawno temu, przypomniały o sobie na najtrudniejszym etapie podjazdu. Na przełęczy krótkie „wow”: widok na dolinę Skagafjörður, stado islandzkich koni i zielone mchy. Fajnie tu. Czuję zmęczenie, ale było warto. Noc spędzam w Varmahlíð – małej osadzie z mini‑basenem geotermalnym (40 °C, w sam raz na zmęczone łydki). Po 51 km nogi bolą bardziej niż po 200 km po płaskim.
Dzień siódmy.
547 m w górę przez 15 km podjazdu przez płaskowyż Öxnadalsheiði. Z daleka wygląda niewinnie, z bliska ciągnie się jak brazylijska telenowela. Temperatura spada do 7 °C, a ja jadę w chmurze. Gdzieniegdzie powietrze pachnie siarką z gorących źródeł. Zjazd do Eyjafjörður to nagroda: serpentyny z widokiem na fiord długi na 60 km. Akureyri wita kwiatowym serduszkiem na czerwonym świetle (lokalny patent na uprzejmość kierowców) i najlepszą kawą od startu. Kemping nad wodą, prysznic gorący, regeneracja w toku.
Dzień dziewiąty.
Poranek chłodny, ale bezwietrzny. Trasa falująca, 318 m przewyższenia rozbite na kilka łagodnych grzbietów. Mývatn („jezioro much”) zdradza się z daleka – chmura mikromuszek natychmiast oblepia wszystko, co ciepłe. Nie gryzą, po prostu denerwują. Rozbijam namiot przy Skútustaðir, W tle widać stożek Hverfjall i geotermalne pole Hverir, z którego dobiega syczenie pary. Fakty na dziś: Mývatn to jedno z ważniejszych miejsc lęgowych kaczek na świecie, a woda jest tak bogata w składniki odżywcze, że algi rosną w nim jak szalone – stąd uczta dla much. Noc lodowata: wiatr z północnego interioru wpada nad jezioro bez przeszkód, więc śpię w czapce i puchówce.
Dzień dziesiąty.
Poranek zaczynam od obowiązkowego „muchowego sprintu” przy zwijaniu namiotu, potem w drogę na pustkowia północnego interioru. Po 25 km zjeżdżam z jedynki, żeby zobaczyć Dettifoss. 6 km szutru w jedną stronę, kurz w każdym zębie, ale warto: huk wody słychać, zanim pojawi się mgła unosząca się nad kanionem Jökulsá á Fjöllum. Dalej zaczyna się płaskowyż Möðrudalsöræfi: pofałdowany, brunatny księżycowy krajobraz bez drzew i zasięgu telefonów komórkowych. Koniec świata… Droga wznosi się na 640 m n.p.m., temperatura spada, a wiatr z interioru nie odpuszcza. Do noclegu docieram po 6,5 h jazdy. Kemping mikroskopijny, ale jest kawiarnia w turfowym domku, czyli i dziś da się jakoś przeżyć 🙂
Dzień jedenasty.
Noc spędzona wysoko nad poziomem morza oznacza jedno – przenikliwe zimno rano. Co zrobić? Nie ma, że boli – ruszam dalej. Trasa lekko opada ku dolinie Jökulsá á Dal; asfalt gładki, ruch śladowy. Po drodze przystanek przy punkcie widokowym Hólmatindur – skała wygląda jak mini‑Matterhorn. Pierwsze 40 km jedzie się za darmo (ciągły zjazd), potem zaczyna się karuzela fiordów: krótki podjazd 8 %, zjazd, most, powtórka. W Egilsstaðir (stolica wschodu) ląduję w samo południe – mam czas na skyr i rundkę nad jezioro Lagarfljót, gdzie ponoć czai się islandzki kuzyn Nessie. Kemping przy rzece, prysznic w cenie. Czas na regenerację, bo jutro Islandia zapewne znów czymś zaskoczy. A umówmy się – jest mocnym zawodnikiem.
Dzień dwunasty.
We wschodnich fiordach kilometraż liczy się w zakrętach. Najpierw 25 km wspinaczki na przełęcz Fagridalur (630 m), z której podobno da się zobaczyć stada reniferów, które pasą się tu i ówdzie. Jednak nie tym razem. Skoro islandzka pogoda wystraszyła nawet reny, to co ja mam powiedzieć? 🙂 Zjazd serpentyną do Reyðarfjörður i klasyka Eastfjords: wąskie półki skalne, strome ściany po jednej stronie i Atlantyk po drugiej. Wiatr kręci jak chce; raz pcha w plecy, raz wali z boku jak otwarta dłoń. Stöðvarfjörður to senny port – kemping nad samą wodą zaskakująco pusty – może nie tylko renifery miały już dość 🙂
Dzień trzynasty.
Od rana 12 °C, pochmurno, ale bez deszczu – do czasu. Po 30 km zaczyna kropić, więc kurtka ląduje na plecach, a okulary parują. Droga pnie się na mini‑przełęcze, zjazdy są szybkie, ale asfalt miejscami leży żwir. Przy fiordzie Berufjörður wita mnie kolonia maskonurów, więc robię krótka przerwę i obserwuję ptaki. Nie mam pojęcia, że za kilkanaście minut rozpęta się ulewa. Ostatnie 25 km jadę w spokojnie ociekając wodą, pogodzony z faktem, że tu tak po prostu jest. W tej chwili ucieszyłbym się z jakiegokolwiek tunelu (nawet takiego z zakazem wjazdu rowerem), ale żadnego nie ma. Wieczorem pranie, suszenie, carbo na dobranoc. Jutro 106 km do Höfn -może pogoda będzie łaskawsze niż dziś? Chociaż sam w to nie wierze, bo doświadczenie i aplikacja pogodowa mówi coś innego.
Dzień czternasty.
Płaski początek, potem niespodzianka: tunel Almannaskarðsgöng – ponad kilometr. Po drugiej stronie tunelu ulewa ścina z nóg i kół. 17 km do kempingu jadę z wodą chlupiącą w butach. Odliczanie kilometrów do Höfn – stolicy langustynek – ratuje psychikę. Leje. Dziś nie rozkładam namiotu – to bezcelowe. Zostanę w ciepłej i suchej kuchni kempingowej. Niewątpliwym bonusem są tu cieple kaloryfery, więc przemoczone rzeczy natychmiast zostają poddane procesowi suszenia 🙂 A wszystko suszy się w tempie ekspresowym. Spać jednak trudno. Kuchnia to przestrzeń ogólnodostępna, a dziś na kemping zawitała wycieczka francuskiej młodzieży. Młodość ma swoje prawa – wiadomo 🙂 Bilans: 2 h snu, ale rzeczy suche.
Dzień piętnasty.
Start w mgle gęstej jak islandzki skyr. Widoczność 200 m, softshell po 30 min mokry od zewnątrz i od wewnątrz. Co chwilę przebieranie warstw, bo pogoda zmienia się szybciej niż wskazanie licznika. Na ostatnich kilometrach pojawia się Vatnajökull – największy lodowiec Europy (ponad 8100 km²). Rozbijam namiot na polu udostępnionym przez farmera; z jednej strony słyszę Atlantyk, z drugiej widzę błękitno‑białą rzekę lodu wciśniętą między czarne szczyty. Lodowiec ma nawet kilometr grubości, a pod nim drzemią aktywne wulkany.
Dzień szesnasty.
Rano bajka: 20 °C, brak wiatru, asfalt idealny. Po 16 km Diamond Beach – czarny bazaltowy piasek usiany bryłami lodu wielkości od pudełka po zapałkach do takich w rozmiarze małych samochodów. Bryły odpadają z lodowca Breiðamerkurjökull, dryfują po lagunie Jökulsárlón, a potem lądują na plaży i topią się na brzegu Atlantyku. Kręcę filmy, w oddali wygrzewa sięfoka. Gwar rozmów turystów co jakiś czas przerywa trzask pękających z hukiem brył lodu lodowcowego. Jest pięknie i bajkowo. W takich chwilach i miejscach wszystkie trudne momenty i zmęczenie schodzą na drugi plan i nie mają większego znaczenia, bo liczy się tylko tu i teraz. A to tu i teraz jest wow! Popołudnie znowu przypomina mi, że to jednak Islandia – tak żeby nie cieszyć się za długo idealnymi warunkami pogodowymi. „Islandzka termika” – szkwał 20 m/s, który totalnie uniemożliwia jazdę rowerem. Nawet prowadząc jednoślad wypycha na środek drogi. 6 km przez piekło. A potem? Cisza absolutna. Wiatr skończył się tak samo nagle, jak zaczął. Docieram na kemping i dziś raczę się krystalicznie czystą wodą z niebieskiego lodu lodowcowego. Odjazd.
Dzień dziewiętnasty.
Wierzcie mi, że gdyby pakowanie mokrego namiotu na czas byłoby dyscypliną olimpijską, to po wyjeździe na Islandię miałbym spore szanse na podium. Tak – w nocy znów padało i trochę wiało. Wrzucam bagaże na rower i ruszam dalej. Pierwsze 20 km pod górę, potem zjazd na Reynisfjarę. Czarne kolumny bazaltowe, piekielnie silne fale i słynne „sneaker waves”, które mogą wciągnąć bez ostrzeżenia – stoję z bezpiecznej odległości. Pogoda niestabilna: chmury odsłaniają skały Reynisdrangar, przez piętnaście minut świeci słońce, potem znów mżawka. Wiatr w plecy pcha jak silnik elektryczny, więc dwa bidony Carbo wystarczają na cały dystans. No i dodatkowo można wysuszyć tropik – islandzka suszarka w wersji turbo.
Dzień dwudziesty.
„Przebieranka‑day”: pada – kurtka w na siebie; nie pada – kurtka do sakwy. Cztery razy w ciągu 50 km. Na szczęście teren płaski, droga szeroka, a most nad Ölfusá oferuje widok na zalane łąki i domy w pastelowych kolorach. Selfoss to nie metropolia, ale ma podobno najlepszą piekarnię w południowej części wyspy. Kemping gigant – labirynt ścieżek. Najważniejsze, że prysznic w cenie i woda gorąca bez limitu.Można się porządnie rozgrzać. Szkoda, że nie da się tego ciepła nałapać na zapas – baterie trzeba naładować do pełna.
Dzień dwudziesty pierwszy.
Pierwszy suchy od wielu dni! 15 °C, lekki wschodni wiatr. Wracam na trasę Golden Circle, odbijam, żeby zobaczyć kolejny wodospad ukryty w bocznej dolinie (nazwy już nawet nie próbuję wymówić i zapamiętać). Hveragerði wita zapachem siarki – całe miasteczko stoi na gorących źródłach. Tu w szklarniach piecze się „hot‑spring bread”, a termometry w chodniku pokazują, gdzie jest najcieplej. W powietrzu wisi drobny pył z erupcji Fagradalsfjall – czuć go w zębach jak drobny piasek, ale widoczność jest dobra. Nogi ciężkie, więc funduję sobie kąpiel w naturalnej wannie w Reykjadalur (ok. 38 °C). Regeneracja natychmiastowa.
Dzień dwudziesty drugi.
Rano krater Kerið: jezioro turkusowego koloru w kalderze sprzed 6500 lat. Dalej pola gejzerów – pierwotny Wielki Geysir już prawie śpi, ale Strokkur wyrzuca co 3‑4 min słup wody na 20 m. Czekam dwa wystrzały, potem ruszam dalej. Jadę jeszcze do Gullfoss: dwa potężne progi rzeki Hvítá, 32 m łącznego spadku i mgiełka, która tworzy stałą tęczę w popołudniowym słońcu – warunek krytyczny: musi być słońce… 🙂 Jutro ostatnia prosta do Keflavíku. Jeśli prognoza „zero deszczu” się spełni, zamknę pętlę tylko wilgotny jak pajda rúgbrauð, ale nie mokry. No i bogatszy o wiele godzin opowieści o niezwykłej Islandii, która – pomimo swej niegościnnej natury – ma w sobie coś magicznego i hipnotyzującego, co sprawia, że wszystko co złe ucieka w niepamięć, a to co dobre zostaje w głowie i sercu na całe życie.